wtorek, listopada 26, 2013

TUSZ I JUŻ! VOLUME MILLION LASHES

Tuszów do rzęs przewinęło się w mojej kolekcji sporo. Bywały różne. Od tych tradycyjnych, po nowsze - niby lepsze. Mój makijaż oczu zazwyczaj jest bardzo ograniczony, ale po latach obcowania z kosmetykami kolorowymi wiem, że dobry tusz może zdziałać cuda nawet w pojedynkę. Ten niestety mnie nie zachwycił, a czasami nawet denerwował, ale o tym za chwilkę.


Jak większość z Was wie - mam krótkie, cienkie rzęsy i muszę się bardzo natrudzić, by jakąkolwiek maskarą uzyskać zadowalający mnie efekt. Najbardziej zależy mi na wydłużeniu, precyzyjnym rozdzieleniu włosków, ale przy tym - na naturalnym wyglądzie. Nie lubię efektu plastikowych rzęs, a nakładanie kilku warstw tuszu zupełnie do mnie nie przemawia. Maskara ma być na tyle dobra, by jedno, ewentualnie dwa machnięcia wystarczyły. Nie powinna się kruszyć w ciągu dnia, podrażniać oczu, blednąć. Ta niestety kruszy się, podrażnia i blednie. Posiada cały pakiet minusów, na czele z silikonową, wyginająca się szczoteczką. 


Jeśli jednak miałabym szukać zalet, to niewątpliwie jedną z nich byłoby idealne rozdzielenie rzęs, jakie funduje nam Volume Million Lashes przy każdym użyciu. Kolejną - naturalny efekt. Mam wrażenie, że to taki tusz do rzęs, którym nie można zrobić sobie krzywdy i nawet kilkanaście warstw nie zrobi z nas monstrum. Co, wydaje mi się, jest ważne dla zwolenników make-up'u, którego właściwie nie widać i tych, którzy mają długie, ładne rzęsy nie wymagające konkretniejszego upiększania.


Jak widzicie na dołączonym obrazku - ja niestety muszę nad nimi "skakać", bo, skubane, mają trudny charakter. Ot co! W każdym razie, nie ma co narzekać... to w końcu nie jest powód do płaczu, a ja mam już swoich kosmetycznych faworytów, którzy mi tę codzienną walkę, i jednocześnie sztukę, ułatwiają.  A Wy? 

0 komentarze:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy

Popularne posty:

Copyright © 2011- Agata bloguje