Jeszcze kilka lat temu, szperając w moich kosmetykach, nie znaleźlibyście ani jednego różu do policzków. Nie rozumiałam sensu ich używania, a zanim to się zmieniło, minęło sporo czasu. Swój pierwszy róż do policzków, kupiłam na pierwszym roku studiów. Jego kolor (i cenę) pamiętam do dziś. Sprawował się idealnie. Na mojej skórze, o ciepłej tonacji, wyglądał rewelacyjnie. Tak naprawdę, od tamtej pory nie miałam bardziej właściwie dobranego różu do policzków. Te, o których napiszę dziś, różnią się od tamtego przede wszystkim tym, że są mineralne. Nie są tanie (42,90zł), ale to, co je wyróżnia, to dobra jakość i bardzo intensywne kolory.
Z marką Lily Lolo poznałam się kilka miesięcy temu. Początki naszej znajomości były trudne, ale z czasem polubiliśmy się. Róże, które posiadam, noszą nazwy: Clementine i Rosebud. Ten pierwszy to typowo pastelowy, koralowy róż. Bardzo cukierkowy, słodki. Drugi natomiast to opalizujący, ciemny, brudny róż wymieszany z fioletowymi tonami. Oba są bardzo nasycone, jednak to Rosebud wygrywa w tym pojedynku.
Ich sypka struktura może stwarzać problemy podczas podróży. Ja właściwie zawsze preferowałam kosmetyki w formie prasowanej niż sypkiej, aczkolwiek dla chcącego nic trudnego. Można przesypać odpowiednią ilość kosmetyku, do małego, plastikowego pudełka, zamiast zabierać właściwe ze sobą. Oba zachowują się na twarzy bardzo dobrze (do kilku godzin), przy czym wyglądają na niej niemal identycznie, jak w opakowaniu. W zależności od naturalnego kolorytu cery i karnacji, kolor różu będzie po prostu bardziej widoczny.
W moim przypadku, Clementine sprawdza się lepiej na co dzień. Nie rzuca się w oczy, nie podbija zmęczenia. Rosebud jest trochę bardziej wyzywający, dlatego zostawiam go na specjalne okazje. Swatche obu kolorów możecie zobaczyć tutaj. Jak Wam się podobają? Znacie te róże do policzków? Może macie jakieś swoje ulubione odcienie?
0 komentarze:
Prześlij komentarz